IndeksIndeks  SzukajSzukaj  GrupyGrupy  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

 :: 
Wprowadzenie
 :: Karty Postaci :: Samotnik
Lin
Sob 27 Sty 2024, 11:44
Lin
Lin
Grupa : Samotnicy
Płeć : kotka
Księżyce : 27 [luty]
Matka : Łabędź [NPC]
Ojciec : Orzeł [NPC]
Wygląd : Jednolicie czarna, krótkowłosa, o orientalnej budowie: z szeroko z głową w kształcie trójkątnego klina, nosem w jednej linii z czołem i dużymi, szeroko rozstawionymi uszami. Sylwetka szczupła, ale wysoka i atletyczna. Oczy żółte.
Multikonta : Mysikrólik; Motyli Blask [GK]
Liczba postów : 19
Samotnik
https://starlight.forumpolish.com/t2003-lin#54382

LIN

27 księżyców. kotka. samotnik.

aparycja
Pierwsze wrażenie Lin sprawia dość niecodzienne. Jej ciało jest lekko kanciaste, jej głowa trójkątna, jej nos prosty i w jednej linii z czołem, a uszy – wyższe i szerzej rozstawione, niż u większości kotów. Jej sylwetka, choć jest atletyczna, to i również smukła, przez co gdzieniegdzie dość mocno widać jej kości. Ponadto ma dość długie jak na kota łapy, przez co jest stosunkowo wysoka i zasadniczo na większość kotów może patrzeć z góry. Oprócz tego jest jednak najzwyklejszym, jednolicie czarnym osobnikiem o krótkiej sierści, białych wibrysach i parze intensywnych, świdrujących żółtych oczu.

Charakter
Powierzchownie Lin może wydawać się chłodna. Wyraz jej pyska zazwyczaj jest neutralny, spojrzenie zdaje się stale analizować otoczenie, a mowa ciała i postawa sugerują jakoby aurę pewnej wyższości. Kiedy jednak zaczyna się z nią rozmawiać, okazuje się, że nie ma nic bardziej mylnego – Lin jest uprzejma i kulturalna, swoich rozmówców nierzadko obdarza delikatnymi uśmiechami, a kiedy trzeba, jest gotowa pomóc w potrzebie. Nie można jej odmówić poczucia humoru, zdaje się też, że da się z nią porozmawiać w zasadzie na każdy temat, od zwykłych pogawędek o pogodzie aż po egzystencjalne dyskusje. Do tego jest bystra i inteligentna, a także szczera, ale nie w chamski sposób. Cóż, przynajmniej chce, żeby tak o niej myślano.
W rzeczywistości część tej eleganckiej i miłej persony to jedynie pozór, maniera, którą wykształciła ze względu na to, jak została wychowana. Tak naprawdę jest oceniająca, krytyczna i sceptyczna. Nie ma problemu z manipulacją, kłamaniem i naginaniem prawdy, ale nie ma również problemu z powiedzeniem innym kotom, co o nich myśli – trzyma się swojej fasady tak długo, jak przynosi jej to korzyści i nie waha się z porzuceniem jej, jeśli uzna, że rozmówca nie jest tego wart. Równie jak potrafi być miła, tak i umie wbić komuś przysłowiową szpilkę, a choć z reguły trzyma emocje na wodzy, to jednak skrycie jest bardzo emocjonalna i jeśli ktoś przekroczy jej granicę, zwyczajnie wybucha, czasem otwarcie, a czasem skrycie, już po fakcie, żeby odreagować.
Trudno jest się do niej zbliżyć, a przy swoich bliskich zachowuje się zasadniczo tak samo, jak przy obcych… tyle że wtedy drobne gesty, żarty, uśmiechy czy oferty pomocy zaczynają faktycznie pochodzić z jej serca, a nie jedynie dlatego, że tak wypada. I choć dba o najważniejsze dla siebie koty, to jednak subtelnie stara się trzymać je na pewien dystans. O ile nie jest z kimś naprawdę związana, nie przepada za kontaktem fizycznym; choć jest w stanie go tolerować, sama go nie inicjuje, chyba że na krótkie uderzenia serca. Swoje bardziej krytyczne opinie z reguły zachowuje dla siebie i nie wyraża ich na głos. Nie opowiada też o sobie ani swojej przeszłości, a na pytania o nią zwykle odpowiada kłamstwami. W głębi duszy marzy o tym, żeby znaleźć kogoś, komu mogłaby powiedzieć wszystko: i o sobie, i o swoim pochodzeniu, i o swoich opiniach i nawet o swoich błędach – i mimo wszystko wciąż być lubiana i poważana. Bardziej niż czegokolwiek innego obawia się jednak, że jeśli już się do kogoś przywiąże na tyle, żeby być sobą, zostanie odrzucona. Boi się, że gdy zacznie pokazywać, jaka jest naprawdę, będzie oceniana, niezrozumiana i ostatecznie pozostawiona sama sobie, a choć życie samej nie sprawia jej większej trudności, to nie byłaby w stanie obserwować, jak kolejne koty się od niej odwracają, dlatego woli w zanadrzu nie dawać im kredytu zaufania.
Wreszcie: jest znacznie bardziej samolubna, niż daje po sobie poznać. Owszem, jest w stanie zaoferować pomoc czy doradzić kotom w potrzebie, ale gdyby miała wybierać pomiędzy dobrem własnym a dobrem kogokolwiek innego – bez wahania wybrałaby własne. W końcu nikomu nie może ufać w chronieniu własnych interesów tak bardzo, jak sobie… prawda?


historia
Przyszła na świat wraz z dwójką rodzeństwa jako córka Łabędź i Orła. Jej rodzice należeli do dużej koczowniczej grupy kotów, która samą siebie nazywała Wędrowcami. Zgodnie z ich tradycją, przy nazywaniu kociąt rodzice czerpali inspirację z pierwszego kształtu, jaki udało im się wypatrzeć w gwiazdach na nocnym niebie. Łabędź i Orzeł dopatrzyli się w nich ryb, dlatego ich dzieci zostały nazwane kolejno: Lin, Ukleja i Lipień.
Kiedy Lin była bardzo mała, nie rozumiała jeszcze, co oznaczał fakt, że była pierworodną. Jej dni mijały na zabawie z rodzeństwem i eksplorowaniu tymczasowego obozu, w którym zatrzymali się Wędrowcy na czas dorastania kociąt. Kiedy jednak podrosła do wieku trzech księżyców, jej rodzice zaczęli z nią rozmawiać o pewnych rzeczach. Uczyli ją, więcej niż wcześniej, o swoich przodkach: o tym, że chodzą oni jako niewidzialne duchy wśród żywych, wiecznie podążając tam, gdzie grupa, a ich łapy wytyczają w ziemi szlaki, którymi potem idą przez życie Wędrowcy, nazywane Drogami Przodków. Mówili jej o tym, jak Drogi Przodków na nich wpływają: że każdy kot ma swoje przeznaczenie, zgodne z tym, co przodkowie dla niego wymyślili, że w ten sposób opiekowali się oni nimi i zapewniali im Porządek, czyli dobre życie, relacje, stabilność i równowagę. Tłumaczyli jej, jak ważna jest wdzięczność dla przodków: jak istotną częścią życia Wędrowców jest obchodzenie świąt i przestrzeganie rytuałów na ich cześć. Wreszcie opowiadali też o tym, jaka była prawdziwa rola matki Lin, Łabędź: że jest ona Przewodnikiem grupy, a jako jej pierworodnej, Lin jest przeznaczone bycie jej następczynią.
Choć kotka była bystra i z łatwością zapamiętywała nauki rodziców, tak naprawdę nigdy ich w pełni nie rozumiała. Skoro przodkowie mieli się nimi opiekować, to dlaczego decydowali za nich o przyszłości? A co jeśli ktoś nie zgadzał się ze swoim przeznaczeniem? I czemu to jej przysługiwało zastąpić mamę w przyszłości, kiedy jej brat i siostra nie byli przecież w niczym gorsi, a ona po prostu przypadkiem urodziła się pierwsza? Kiedy jednak pytała o to rodziców, zdawali się nieco przestraszeni i besztali ją za to, a gdy próbowała drążyć temat, czasem nawet krzyczeli, tłumacząc, że kwestionując Drogi Przodków wykazuje ona brak szacunku wobec nich i może zostać za to ukarana. To rodziło w jej głowie tylko więcej pytań: skoro przodkowie mieli się nimi opiekować, to czemu mieliby ich w ogóle karać? Czy to oznaczało, że przodkowie mogliby po prostu przeznaczyć komuś coś złego, bo go nie lubili? Bała się jednak wyrażać jakiekolwiek z tych opinii przed swoimi rodzicami, nie chcąc, żeby znowu byli na nią źli, więc po prostu grzecznie skupiła się na swoich naukach.
A tych jedynie przybywało. Im starsza była, tym więcej na temat rytuałów, przodków i przewodzenia uczyła się Lin. Całe dnie spędzała z matką, dowiadując się od niej wszystkiego na temat tego, co będzie musiała robić w przyszłości: prowadzić całą grupę w dalszych wędrówkach, nadzorować budowę tymczasowych obozów i dbać o ich bezpieczeństwo, decydować o tym, kto jest za co odpowiedzialny podczas ich wędrówek, szukać odpowiednich siedlisk na czas mrozów, pielęgnować relacje z przodkami, a także dbać o porządek w grupie, między innymi rozwiązywać konflikty i sprawować dyscyplinę. Łabędź uczyła ją także etykiety i tego, jaki powinien być dobry przewodnik: poważny, sprawiedliwy, chłodno myślący, rozważny, odpowiedzialny, zorganizowany, obiektywny, elegancki, dobrze wychowany… ale ponad wszystko powinien kochać swoją grupę. Powinien być jej w pełni oddany i gotowy do każdego poświęcenia i zawsze, ale to zawsze uważać dobro Wędrowców za swoje pierwszeństwo.
Kiedy Lin zinternalizowała swoje wszystkie pytania i wątpliwości na temat przodków i przeznaczenia, zaczęła po prostu cieszyć się z tego, co było jej dane. W końcu wszystkie zadania, o których opowiadała jej mama, brzmiały w jej uszach bardzo szlachetnie, a do tego, cóż, chyba dla każdego dziecka perspektywa rządzenia nad czymkolwiek brzmiała kusząco, prawda? Często wyobrażała więc sobie siebie na przedzie grupy, wytyczającą szlaki pomiędzy lasami, równinami i górami, podziwianą przez wszystkich Wędrowców, tak jak podziwiali oni jej mamę. Mogła być ich bohaterką. Tak, bycie przewodnikiem brzmiało jak idealne zadanie.
Gdy podrosła jeszcze trochę, bo do wieku około siedmiu księżyców, grupa porzuciła swój obecny tymczasowy obóz i wyruszyła w dalszą drogę; w końcu kocięta Łabędź i Orła były już na tyle duże, żeby znieść trudy podróży. Wtedy to też zaczęła uczyć się więcej praktycznych umiejętności: od matki na temat prowadzenia wędrówek i dbania o bezpieczeństwo ich uczestników, natomiast od ojca zaczęła rzeczy potrzebnych do przetrwania: umiejętności walki, tropienia, polowania i wspinaczki na drzewa.
Praktycznie cały swój czas poświęcała nauce… i z początku nawet nie zauważyła, jak wpłynęło to na jej relacje z rodzeństwem. Odkąd zaczęła pobierać intensywne nauki u Łabędź, ledwo miała okazję, żeby z nimi rozmawiać, nie mówiąc nawet o zabawie czy czymkolwiek innym. Kiedy była młodsza, Ukleja i Lipień wciąż chętnie wypytywali ją jednak o to, co robiła i jak się czuła, i kiedy będzie miała w końcu szansę, żeby spędzić z nimi trochę więcej czasu. Jednak im dłużej odpowiadała im, że nie wie, tym bardziej ich entuzjazm zdawał się opadać, aż w końcu któregoś dnia praktycznie w ogóle przestali pytać. Nie przejęła się tym za bardzo, uznając, że po prostu uszanowali jej brak czasu i inną Drogę, która była jej pisana. Oczywiście było jej przykro, że nie może być przy nich więcej, ale rodzice wpoili jej wyraźnie, że to było jej pisane i tak musiała postępować, jeśli nie chciała zawieść ich i swoich przodków, co zresztą wielokrotnie rodzeństwu tłumaczyła i nawet za to przepraszała. Była pewna, że zrozumieli.
Czego nie wiedziała – w rzeczywistości Ukleja i Lipień czuli się porzuceni, a w dodatku nie tylko przez nią, ale i przez rodziców, którzy poświęcali Lin i jej naukom znacznie więcej czasu niż im; szczególnie Łabędź, która już bez tego miała mnóstwo obowiązków i odkąd tylko skończyła karmić kocięta własnym mlekiem, ograniczała czas, który z nimi spędzała, do minimum. Kiedy zrozumieli, że ich siostra jest traktowana lepiej, zaczęli chować urazę zarówno do niej, jak i do swoich rodziców, stopniowo się od nich dystansując i jedynie utrzymując pozory tego, że wszystko było między nimi w porządku, żeby nie rozwścieczyć rodziców.
Lin pozostawała tego nieświadoma, a raczej – wiedziała, że jej relacje z bliskimi uległy zmianie, ale nie sądziła, że aż tak drastycznie, a poza tym miała ważniejsze, zdaje się, zmartwienia na głowie. Wraz z jej wiekiem zwiększał się zakres jej obowiązków. Odkąd skończyła dziesięć księżyców, jej matka zaczęła jej pozwalać – pod swoim nadzorem, oczywiście – prowadzić grupę w wędrówkach, a także przewodniczyć w rytuałach na cześć przodków, doradzać w rozwiązywaniu konfliktów, wybierać koty na warty i polowania… i do Lin po raz pierwszy zaczęło docierać, jak naprawdę wyczerpujące było to wszystko. Choć była rozsądna i od pewnego wieku zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że bycie przewodnikiem wiązało się z ogromną odpowiedzialnością i nie było jedynie szlachetnym tytułem, to nigdy nie wiedziała, jak wiele czasu i energii w rzeczywistości zajmowały wszystkie obowiązki Łabędź, dopóki sama nie zaczęła ich wykonywać. Mimo to nie narzekała; w końcu było jej to przeznaczone. Taką Drogę wybrali jej przodkowie i była to najznakomitsza z Dróg, a wiele kotów wspominało jej, że to wielki honor i zaszczyt, więc musiała być wdzięczna i dobrze wykonywać swoją pracę… prawda?
Jednak im więcej czasu mijało, tym bardziej zaczęło do niej docierać, że nie tylko jest to wykańczające, ale też nie sprawia jej przyjemności, nieważne jak starała się przekonać, że dalej tego chciała. Jako przewodnik zawsze musiała dawać z siebie wszystko i zwracać uwagę na każdy detal, nie mając chwili wytchnienia. Cały swój „wolny” czas spędzała z matką, która zawsze miała dla niej coś do opowiedzenia albo zadanie do powierzenia, przez co miała wrażenie, że wszystkie inne koty znała jedynie powierzchownie i nie nawiązała z nikim żadnej głębokiej relacji, nawet z członkami własnej rodziny. Ba, cali Wędrowcy mieli być dla niej jak rodzina – Łabędź często powtarzała jej, że dobry przewodnik jest dla grupy jak rodzic – ale wcale nie sprawiali takiego wrażenia. Uczyła się, jak się nimi opiekować, jak powinna się przy nich zachowywać, co powinna mówić i zdawało się, że osiągała sukcesy. Jej matka była zadowolona i często mówiła, że Lin będzie w przyszłości znakomitym przewodnikiem. Jednak to wszystko wydawało jej się sztuczne; wzorce jej zachowań i opinie na temat tego, co było dobre, a co złe, pochodziły w całości od Łabędź, a to właśnie na nich bazowała wszystkie swoje rozmowy i interakcje. Bezmyślnie powtarzała to, co zostało jej wbite do głowy. A co myślała tak naprawdę?
Zaczęły do niej wracać wszystkie pytania, na które nigdy nie dostała odpowiedzi: dlaczego to właśnie ona musiała to robić? Dlaczego musiała być szczęśliwa i wdzięczna przodkom za coś, czego wcale sobie przecież nie wybrała? Co jeśli wolała robić coś innego? Pojawiły się też nowe: dlaczego nikt nigdy jej o to nie spytał? Dlaczego nikogo to nie obchodziło i była traktowana jako przymusowe przedłużenie dziedzictwa Łabędź, a nie swoja własna, odrębna osoba? Skoro przewodnik powinien skupiać się na dobrze grupy, dlaczego nikt nie myślał o jej osobistym dobrze? Czy ten cały Porządek, który rzekomo zapewniali im przodkowie, naprawdę był aż tak ważny i czy to była jedyna droga, żeby go osiągnąć?
Wiedziała jednak, że nie mogła ich zadać. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jaka byłaby odpowiedź jej rodziców, szczególnie matki i bała się zawieść ich i swoją grupę, a do tego obawiała się gniewu przodków. Choć zupełnie szczerze? Mało obchodziła ją opinia innych kotów, na którą Łabędź zawsze zwracała jej uwagę, a znacznie bardziej obawiała się tego, że w konsekwencji swoich działań straci swoją jedyną bliską i zostanie sama. Dlatego zdusiła w sobie wszystkie negatywne emocje i kontynuowała swój coraz to intensywniejszy „trening”.
Chwila wytchnienia przyszła pięć księżyców później, kiedy miała piętnaście księżyców. Jedna z należących do grupy par spodziewała się potomstwa, a Wędrowcy musieli zatrzymać się na dłużej i rozbić obóz, żeby zapewnić przyszłej matce dobre warunki do zdrowego przejścia przez zaawansowane etapy ciąży i poród, natomiast kociętom: bezpieczne miejsce do rozwoju, kiedy były zbyt małe, żeby podróżować. Kiedy osiedlili się w jednym miejscu, ich życie stało się trochę spokojniejsze, a obowiązki Lin mniej intensywne. Dlatego choć wciąż pracowała ciężko, żeby spełniać wymagania Łabędź, to starała się też wyznaczyć więcej czasu na pielęgnowanie swoich własnych zainteresowań i pragnień. Wychodziła na samotne polowania, a podczas nich czasem poznawała koty spoza grupy, przed którymi po raz pierwszy nie musiała grać roli idealnej przyszłej przewodniczki i mogła po prostu być sobą. Choć lekcje jej matki były na tyle silne, że bardziej lub mniej świadomie wciąż zachowywała się tak, jak została wyuczona, to po raz pierwszy tak naprawdę poczuła, że mogła mieć w konwersacji swoje własne zdanie i poprowadzić ją tak, jak sama chciała, zamiast automatycznie myśleć o tym, co pomyślałby i jak zachowałby się przewodnik.
Wciąż jednak czegoś jej brakowało i szybko doszła do wniosku czego: Ukleja i Lipień. Mało tego, nawet z Orłem miała słaby kontakt, odkąd nie potrzebowała jego pomocy i wskazówek na temat walki czy polowania. Jej ojciec był bardzo pragmatyczny i obowiązkowy; upierał się, że nie mógł jej przeszkadzać w tym, co było najważniejsze dla jej rozwoju i dobra grupy. Brakowało jej rodziny. Choć kochała Łabędź i uważała ją za najbliższego sobie kota, jedynego, którego tak naprawdę dokładnie znała, to presja, którą przez nią czuła, głęboko ją raniła i sprawiała, że nigdy nie mogła być z nią zupełnie szczera. Potrzebowała kogoś, z kim mogłaby po prostu być sobą. Nie sądziła jednak, że mógłby to być Orzeł, który z reguły podzielał światopogląd matki i we wszystkim się z nią zgadzał. Ale jej rodzeństwo… może oni by zrozumieli?
Z tą nadzieją w wolnych chwilach próbowała wznowić z nimi kontakt i spędzać z nimi więcej czasu niż jedynie na krótkich, automatycznych pogawędkach gdzieś w przelocie… i dopiero wtedy zaobserwowała, że coś ewidentnie było nie w porządku. Choć powierzchownie zarówno brat, jak i siostra traktowali ją miło, wszystkie ich konwersacje były niezmiernie sztywne i sztuczne. I o ile z początku była w stanie zrzucić to na dystans i księżyce zaległości, tak z czasem nabrała wrażenia, że ich słowa wydają się dziwnie podszyte jadem i goryczą.
Któregoś dnia, kiedy spotkała ich dwójkę na polowaniu poza obozem, zdecydowała się z nimi skonfrontować. O ile Ukleja nie chciał nic mówić i jedynie wbił spojrzenie w ziemię, tak Lipień nie wytrzymała i wygarnęła Lin wszystko to, co leżało jej na sercu: jak śmiała po tylu księżycach próbować zachowywać się, jakby przez większość swojego życia ich nie ignorowała? Jak mogła rościć sobie prawo do bycia ich siostrą, kiedy przez nią i specjalne traktowanie, jakie dostawała od rodziców, nie mieli oni nigdy normalnego życia i rodziny? Jak była w stanie udawać, że nagle ich matka i bycie przewodnikiem nie były jedynym, co ją obchodziło?
Z początku ją zamurowało. Mogła tylko stać i patrzeć się na swoje rodzeństwo, słysząc jedynie szum krwi we własnych uszach. Następnie poczuła przytłaczający smutek, kiedy zrozumiała, że to koniec i ich nie odzyska – nie mogła na nich liczyć – a w końcu uderzyła w nią fala gniewu. Pchana impulsem, po raz pierwszy wykrzyczała im to wszystko: jak mogli mówić, że nic ją nie obchodziło, kiedy w ogóle jej nie znali? Jak mogli zakładać, że miała takie idealne życie i obwiniać ją o to, co postanowili dla niej przodkowie i rodzice? Dlaczego zrzucali na nią odpowiedzialność za zachowanie Łabędź i Orła, którzy byli dorosłymi kotami i nie miała nic wspólnego z ich wyborem, żeby ignorować resztę swoich dzieci?
Zanim Lipień zdążyła również podnieść głos, w odpowiedzi odezwał się tym razem Ukleja, który parsknął cicho i powiedział, że może gdyby kiedykolwiek dała im jakiś powód do myślenia, że ją interesują, to dbaliby o cokolwiek, co miała im do powiedzenia, ale w obecnej sytuacji najchętniej nie mieliby nic do czynienia ani z nią, ani z jej rodzicami… i że jest nawet gorsza niż Łabędź, bo Łabędź przynajmniej nie podejmuje żałosnych prób udawania, że jest ich rodziną.
A więc to tak. To była kropla, która przelała czarę i utwierdziła ją w przekonaniu, że nie powinna nikomu o niczym mówić. Nie chcieli z nią rozmawiać? W porządku. To nie musieli. Może to jednak dobrze, że Łabędź była jej jedyną bliską. Może było tak, jak matka czasem jej powtarzała: że nikt inny nie mógł podążać tą Drogą, więc nikt nie był w stanie jej zrozumieć. Ponownie oddała się naukom i spełnianiu wizji, jaką wykreowała dla niej matka. I nie próbowała już więcej rozmawiać z rodzeństwem ani się buntować. Łabędź i jej nauki były jedynym, co jej pozostało. Nieważne, jak bardzo tego nienawidziła, to była jedyna bezpieczna opcja.
W ten sposób żyła przez następne parę księżyców i choć czuła się obrzydliwie, to matka chwaliła ją jak nigdy. A gdy miała około dziewiętnaście księżyców, postanowiła dać jej „nagrodę”.
Jedno z najważniejszych świąt Wędrowców wypadało na przesilenie letnie, kiedy to celebrowali najdłuższy dzień w obiegu pór. Zgodnie z tradycją, odprawiali oni wtedy rytuały dziękczynne wobec przodków, a wieczorem wszyscy udawali się na spoczynek, podczas gdy przewodnik miał samotnie obserwować obóz i pilnować, by nie stało się im nic złego. Zwykle była to robota wartowników, którzy zmieniali się co noc, jednak wyręczając ich, przewodnik miał udowadniać swoje oddanie dla grupy i przodków. Gdyby coś poszło nie w porządku, cały następny obieg pór miał być nieszczęśliwy.
Choć tradycyjnie to na Łabędź spadłaby odpowiedzialność, tym razem powierzyła ona to zadanie Lin, chcąc ją sprawdzić, a raczej, jak mówiła: wierzyła, że ta sobie poradzi i chciała, żeby wszyscy inni też to zobaczyli.
Początkowo Lin czuła determinację, aby udowodnić jej, że ma rację… ale kiedy faktycznie siedziała godzinami samotnie i w zimnie, po całym męczącym dniu pracy i obchodów, poczuła, że jej niechęć i zmęczenie biorą górę. Gdy upewniła się, że wszyscy śpią i nikt jej nie obserwuje, postanowiła uciąć sobie krótką drzemkę; w końcu co złego mogło się stać?
Kiedy jednak obudziła się niedługo przed świtem, niemal od razu przeszedł ją dreszcz. Wyczuła bowiem zapach jednego z kociąt, które przed trzema księżycami przyszły na świat, niedaleko siebie… a w zasadzie nie jego samego, a jego śladów, prowadzących prosto poza tymczasowy obóz!
Poczuła, jak ogarnia ją panika, ale zamiast na nią sobie pozwolić, natychmiast ruszyła tam, gdzie prowadziła ją woń. Kocię było małe, nie mogło oddalić się zbyt daleko, a poza tym miała jeszcze czas, zanim inni zaczną się budzić. Musiała tylko znaleźć kociaka, zatrzeć jego ślady i doprowadzić go z powrotem do obozu. To nie mogło być takie trudne, prawda?
Zgodnie z oczekiwaniami, znalazła zgubę w pobliżu, jednak nie była ona sama. Prosto w jej stronę zmierzał borsuk, znajdujący się jakąś długość drzewa dalej.
To, co wydarzyło się chwilę później, Lin pamięta z każdym szczegółem, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie. Pamięta, że myślała o tym, że przeciwnik był daleko; miała wystarczająco czasu i dużo opcji: mogła rzucić się na borsuka i odwrócić jego uwagę. Mogła skoczyć i zasłonić kocię swoim własnym ciałem, nie pozwalając, żeby działa mu się krzywda. Była bliżej niż drapieżnik – mogła nawet spróbować chwycić je za kark i z nim uciec.
Nie zrobiła jednak żadnej z tych rzeczy.
Bo kiedy stała tak i patrzyła na kocię i drapieżnika, czuła strach. Bała się bólu. Bała się, że to mógłby być jej koniec. Bała się umierać. W jej głowie wybrzmiewały słowa o tym, że dobry przewodnik zawsze stawia grupę ponad siebie… ale wtedy zrozumiała, że wcale nie chciała stawiać jej na pierwszym miejscu. Dlaczego życie tego przypadkowego kocięcia, które ledwo znała, miało się liczyć bardziej niż jej własne?
Ostatnie, co widziała, to jak borsuk rzuca się w jego stronę. Wtedy odwróciła się na pięcie i zaczęła biec, z ciężko bijącym sercem, jak najdalej od sceny niechybnej śmierci, ale przede wszystkim: jak najdalej od obozu Wędrowców, których nie chciała już nigdy w życiu widzieć.
Nie miała wyboru. Nie miałaby do kogo wracać. Ta jedna decyzja, do której popchnęła ją panika i księżyce spychanej w głąb siebie niechęci do grupy, jej członków, swojej roli – na zawsze skreśliłaby ją w oczach wszystkich, żywych i przodków. Poza tym… nie byłaby już nigdy w stanie spojrzeć w oczy własnej matce, a już tym bardziej matce kocięcia, które przez nią zginęło. Nie była w stanie zmierzyć się z konsekwencjami – więc uciekła.
I przez pierwszych parę tygodni uciekała nieustannie. Wędrowała dnie i noce, zatrzymując się tak rzadko, jak tylko mogła, byle tylko oddalić się jak najbardziej od miejsca, w którym zostawiła Wędrowców. Zacierała za sobą ślady, często przekraczała wodę albo zostawiała fałszywe tropy, byle tylko nie pozostawić po sobie żadnego śladu. Nie wiedziała, gdzie zmierzała, ani co chciała ze sobą dalej zrobić. Liczyło się dla niej tylko to, żeby być daleko, jak najdalej od nich. Gdy tylko chciała się gdzieś zatrzymać na dłużej, przed oczami stawał jej obraz wygłodniałego borsuka i bezbronnego kocięcia, co pchało ją dalej do przodu.
Zajęło jej dużo czasu, zanim zrozumiała, że choć ktoś musiał zapłacić za to okrutną cenę… była wolna. Szła już ponad księżyc, ale nikt jej nie gonił. Była żywa, zdrowa i w jednym kawałku, utrzymywała się sama, a do tego po raz pierwszy w życiu wszystko zależało tylko i wyłącznie od niej. Mogła sama o sobie decydować, sama wytaczać rytm swojego życia i ani przez chwilę nie musiała się przejmować tym, co powiedzą jej rodzice i przodkowie, a decyzje, które podejmowała, wpływały tylko na nią, nie na całą grupę. Paradoksalnie, choć targało nią poczucie winy, po raz pierwszy tak naprawdę mogła oddychać. I mimo iż czuła się okropnie z tym, że doprowadziła do czyjejś śmierci, nigdy nie żałowała swojej decyzji; jedynie tego, że nie podjęła jej znacznie wcześniej, żeby oszczędzić i sobie, i innym bólu.
Wreszcie zaczęła żyć spokojniej, tak, jak tylko pragnęła. Przemieszczała się z miejsca do miejsca, ale nie dlatego, że czegoś unikała, a po to, żeby odkrywać świat bez ciążącej na niej odpowiedzialności i oczekiwaniach. Przez kolejne dwa księżyce zwiedziła wiele terenów, poznała wiele kotów, a nawet żyła przez jakiś czas wśród ludzi, choć z tymi ostatnimi zawsze była ostrożna. Odrzuciła wszystkie swoje dawne tradycje i wierzenia. Czasami mimowolnie tęskniła za Łabędź, za Orłem, ba, nawet za Ukleją i za Lipień, choć jednocześnie czuła do nich żal i gorycz o to, jak potoczyło się jej życie, więc nigdy nie pozwalała tym uczuciom sprawić, żeby się zatrzymała. Jedyne, co zachowała ze swojego dawnego życia, to swoje imię… i koszmary o matce, rodzinie, duchach przodków i szczękach borsuka, które śnią jej się do dziś.
Poza tym dni mijały jej stosunkowo spokojnie, aż do pewnej sytuacji, która wydarzyła się, kiedy miała około dwadzieścia trzy księżyce. Zatrzymywała się akurat w jakiejś wiosce, gdzie żyło jej się dość dobrze i bezproblemowo, dopóki nie usłyszała w pobliżu swojego schronienia jakichś krzyków i zamieszania. Wiedziona ciekawością wyjrzała ze swojej kryjówki, żeby zobaczyć niską, szarą kotkę i jakiegoś osiedlowego przygłupa, którzy na siebie wrzeszczą. Przez jakiś czas jedynie obserwowała ich spod przymrużonych powiek – i nie ona jedna. Kątem oka dostrzegła białą, długowłosą kotkę, która również oglądała to widowisko. Lin traktowała je jednak jak rozrywkę i nie zamierzała mieszać się w konflikt. Cóż, przynajmniej dopóki te półgłówki nie zaczęły ze sobą walczyć i nie polała się krew.
Teoretycznie mogłaby się odwrócić i sobie pójść, ale planowała zostać w tym miejscu na trochę dłużej i nie życzyła sobie, żeby ktoś się zabijał przed jej legowiskiem, a widząc, że biała nieznajoma posyła jej porozumiewawcze spojrzenie i najwyraźniej zamierza zainterweniować, pomyślała, że może w ten sposób łatwo pozbędzie się niechcianych gości ze swojego podwórka. Pomogła więc w rozdzieleniu tej dwójki, odciągając na bok kocura (który, swoją drogą, okazał się nie być wcale taki odważny, na jakiego pozował i uciekł chwilę później). Nie spodziewała się jednak, że biała kocica zaprosi ją na wspólny obiad, a do tego zaproponuje szarej kotce, że opatrzy jej ranę… zupełnie bezinteresownie. Hm. Cichy głos w jej głowie, który, ku jej irytacji, przypominał głos jej matki, mówił jej, że jeśli już, to ona powinna dziękować za pomoc w przegonieniu tych chuliganów z okolic jej legowiska, ale przecież kotka – która, jak się okazało, nazywała się Baranek – nawet o tym nie wiedziała. A darmowy posiłek i znajomość z kimś, kto posiadał wiedzę medyczną i mógłby jej pomóc, w razie gdyby sama była ranna, wcale nie brzmiały źle, toteż zgodziła się i udała wraz z nowymi znajomymi.
Okazało się, że Baranek jest całkiem dobrą towarzyszką do rozmowy i Lin nawet ją polubiła, natomiast ta druga – Irys – choć zdawała jej się narwana i dziecinna, żeby nie powiedzieć nieco głupia, to Lin szanowała jej bezpośredniość i ostatecznie uznała, że nie jest najgorsza. Czas w legowisku białej kocicy był bardzo miły, ale ostatecznie dobiegł końca po posiłku. Nie miała żadnego powodu, żeby tam zostać, w przeciwieństwie do Irys. Podziękowała jej więc za gościnę i udała się w swoją własną stronę, postanawiając jednak, że zapamięta sobie to miejsce, jakby w przyszłości potrzebowała pomocy.
Nie spodziewała się jednak, że wydarzy się to zaledwie pół księżyca później, bo obudzi się z przeziębieniem. Nie była w wiosce wystarczająco długo, żeby zorientować się, czy ktokolwiek inny w okolicy posiadał wiedzę na temat leczenia, nie była też pewna, czy Baranek będzie wiedziała, co zrobić – w końcu widziała tylko, jak leczy rany – ale postanowiła zaryzykować. I szczęście się do niej uśmiechnęło; znajoma nie tylko jej pomogła, ale i pozwoliła jej zatrzymać się w legowisku na czas leczenia. Choć gdzieś w środku Lin nie była przekonana do tego pomysłu i nie wiedziała, na ile w ogóle lubiła Baranek i Irys, to była pewna, że trudniej będzie jej doprowadzić się do zdrowia samej, dlatego nie protestowała.
Czego nie mogła przewidzieć, to fakt, że to pół księżyca, które ostatecznie tam spędziła, dochodząc do zdrowia, będzie jednym z lepszych okresów w jej życiu. Mimo iż kocice były jej praktycznie obce, a niektóre z ich zachowań czasem ją irytowały, przez ten czas otrzymała więcej dobroci, ciepła i zainteresowania niż kiedykolwiek dostała od własnej rodziny. Na swojej drodze spotkała niejednego kota, ale z żadnym do tej pory nie miała okazji przebywać przez tak długi czas na tak małej przestrzeni i w końcu przyzwyczaiła się do ich obecności w swoim życiu na tyle, żeby… cóż, może nie tyle im zaufać, ale uznać za pierwsze koty, z którymi tak naprawdę nawiązała jakąkolwiek prawdziwą i niewymuszoną relację. Aż jakaś drobna jej część żałowała, że będzie musiała je opuścić po powrocie do zdrowia, chociaż logicznie rzecz biorąc, wiedziała, że to głupie, bo przecież ledwo je znała.
Los okazał się jednak trochę bardziej przewrotny. Nadeszły obfite deszcze i w rezultacie – powódź, przez którą schronienie Baranek zostało zupełnie zniszczone, kiedy Lin ledwo co zdążyła wyzdrowieć. Gdzieś z tyłu jej głowy pojawiła się niechciana, spanikowana myśl: co jeśli to była kara od przodków? Szybko ją jednak odrzuciła. Przodkowie mieli ją od księżyców gdzieś, a to legowisko nawet nie było jej. Szkoda tylko Baranek. Wszystkie musiały się stamtąd wynieść, ale tak naprawdę był to jej dom.
Lin miała natomiast inne zmartwienia. Przede wszystkim: co dalej? Mogłaby po prostu wrócić do swojego drobnego legowiska w wiosce, a za jakiś czas ponownie wyruszyć w samotną podróż, jak to miała w zwyczaju, ale pojawiła się inna perspektywa: ruszyć dalej już teraz, z Baranek i Irys. W końcu prędzej czy później i tak planowała się stamtąd ruszyć, a wzbierające wody rzeki nie zapowiadały raczej niczego dobrego na najbliższą przyszłość w wiosce. Oczywiście wiedziała, że było to pewne ryzyko; bądź co bądź, znała je krótko, nie ufała im i nie była pewna, na ile będą one w ogóle chętne, żeby na coś takiego przystać, ale skoro wszystkie musiały znaleźć jakieś miejsce do życia, to na pewno łatwiej i bezpieczniej będzie im się poruszać w trójkę. Dodatkowo Lin nie pogardziłaby tym, żeby mieć w pobliżu kogoś, kto potrafił leczyć. Dlatego gdy okazało się, że wszystkie zamierzały zmierzać w tę samą stronę, trochę jej ulżyło. W zasadzie bez słowa i żadnych ustaleń wyruszyły razem.
Wędrowały w góry, a nowe schronienie w Młodych Brzózkach w Dolinie Oka Gór Baranek znalazła dopiero po księżycu. Wyglądałoby na to, że to koniec – Lin mogła wyruszyć w swoją własną stronę. Kiedy jednak tak o tym myślała... Przez ostatni księżyc żyło jej się faktycznie nader łatwo i wygodnie, a do tego całkiem odpowiadało jej towarzystwo dwóch kocic, do których zdążyła przywyknąć. Im więcej nad tym myślała, tym mniej miała ochotę zaczynać od nowa samotną podróż. Zapowiadała się mroźna zima i niezbyt widziały jej się wędrówki na własną łapę w takich warunkach, tym bardziej na obcym terenie. Postanowiła więc osiedlić się w pobliżu kocic – wynalazła sobie własną opuszczoną norę w pobliżu jaskini, w której zadomowiła się Baranek – i o ile wciąż zamierzała wędrować i poznawać świat, to zdecydowanie planowała pozostać w tym miejscu na dłużej, ot, przynajmniej do końca zimy. Choć sama przed sobą by się nie przyznała – chciała tego nie tylko ze względu na wygodę i bezpieczeństwo, ale i chęć, żeby lepiej poznać swoje nowe towarzyszki. Od zawsze była samotna; może to był czas, żeby to zmienić?


mechanika
P: 3 | S: 15 | Z: 16 | Sz: 23 | O: 18
HP: 140 | W: 100 | PD: 0/150
Cichy krok, Sokoli wzrok
Skradanie się: poziom 2
Tropienie: poziom 3
Wspinaczka: poziom 2
Galeria oraz zdjęcie w KP: @ilsignordaron

Skocz do: